Reżyserskie trio stworzyło opowieść tak banalną i fabularnie miałką, że nawet formalna biegłość animatorów oraz bardzo udana ścieżka dźwiękowa nie zdołały zamaskować scenariuszowych luk i
Choć animacje tworzone dla dorosłych widzów stanowią zaledwie margines naszego filmowego rynku, na owym marginesie znajdowaliśmy w ostatnich latach zaskakująco wiele obrazów, które wzruszały, oszałamiały formą i inspirowały. Po takich filmach, jak "Trio z Belleville" i "Iluzjonista"Sylvaina Chometa czy uroczym "Mary and Max"Adama Elliota na każdą kolejną animację czeka się jak na potencjalne arcydzieło. Te ostatnie nie zdarzają się jednak co dzień, czego dowodzi "Chico i Rita", naiwny melodramat ubrany w nieprzesadnie świeżą formę. Reżyserskie trio złożone z Tona Erranda, Javiera Mariscala i najbardziej doświadczonego wśród nich Fernanda Trueby stworzyło bowiem opowieść tak banalną i fabularnie miałką, że nawet formalna biegłość animatorów oraz bardzo udana ścieżka dźwiękowa nie zdołały zamaskować scenariuszowych luk i intelektualnej pustki.
Hawana późnych lat 40-tych wydaje się przyjemnym miejscem. Całe miasto pulsuje muzyką, a w miejscowych knajpach toczy się intensywne życie erotyczno-artystyczne. To tutaj spędzają czas tytułowi bohaterowie "Chico i Rity". On jest młodym pianistą zakochanym w jazzie, ona – piosenkarką marzącą o wielkiej karierze. Oboje atrakcyjni i zdolni potrafią docenić uroki nocnego życia. Chico cieszy się dużym powodzeniem wśród pięknych bywalczyń nocnych klubów, Rita zaś nie narzeka na brak adoratorów – zawsze otacza ją wianuszek amerykańskich bogaczy i prostych chłopaków z Hawany. Mimo to właśnie tych dwoje połączy jedna namiętna noc i piosenka przez nią zainspirowana. Przez lata kochankowie będą się mijać niepostrzeżenie, uciekać od siebie i jednocześnie wzajemnie przyciągać, tęskniąc do dawnej namiętności.
Mówiąc o niespełnionej, trudnej miłości swych bohaterów, twórcy "Chica i Rity" stawiają na sentymentalizm. Opowieść będąca rzewnym wspomnieniem starego muzyka razi uproszczeniami, a zarazem okazuje się całkowicie wyprana z życia. Wielkie emocje, marzenia, namiętność – w "Chicu..." okazują się niewiarygodne i krańcowo banalne. Reżyserzy hiszpańsko-brytyjskiej animacji nie potrafią bowiem tchnąć życia w swoje postaci, a wielka miłość i wielkie dramaty wydają się nierzeczywiste i papierowe. Bawiąc się formą, świadomie wprowadzając różnorodne style i zmieniając rysunkową kreskę, twórcy filmu zupełnie zaniedbują scenariusz, bez wdzięku sklejają banalne klisze i próbują je połączyć przy użyciu muzyki. Ta ostatnia jest bezsprzecznie najmocniejszym punktem "Chica i Rity" – jazzowe standardy i rozbujane rumby sprawiają, że momentami ekran zaczyna pulsować i żyć. Niestety muzyczna energia i tanie dowcipy z Humphreyem Bogartem w roli głównej nie są w stanie reanimować fabularnego trupa, jakim od początku jest opowieść o niezrozumiałej, fatalnej miłości dwojga młodych muzyków.
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu